pytają mnie czy piszę
klamerkami, taśmą łączę słowa na siłę
rozedrgane rozpierzchły się w niebyt
kiedyś połączone pępowiną znaczeń
w cieniach mgłach codzienności schowane
już nie dźwięczą, nie pachną
brak im smaku
kim jestem
matką
workiem do bicia
Syzyfem
Nike co wzleci z popiołów?
tulę niedobitki słów
moje dzieci, przyjaciół, szanse
nie mogę
zwątpić
stracić wiary
pod-
-dać się
czwartek, 10 grudnia 2015
piątek, 29 maja 2015
Tomorrow will come?
po supłach po stopniach
nerwów włosów myśli
wspięty do granic strach
niepewność jak pnącze
tysiąc pytań
wygiętych w brak odpowiedzi
niczego nie wiem
w ciemną godzinę nocy
nie wypatruję gwiazd
kiedy myślę o tobie moje dziecko
o ścieżce którą pójdziesz
o świecie z kolców
o niemożliwym
cofam się rakiem
do zamkniętego łona matki
tak często nie mam już sił
piątek, 17 kwietnia 2015
Doris Lessing- "Piąte dziecko"
Po przeczytaniu jestem zdruzgotana. Takie historie nie zdarzają się tylko w filmach, tylko w książkach. One dzieją się naprawdę i nikt, kto decyduje się na dziecko nie powinien mieć poczucia, że jest bezpieczny, że jemu na pewno nie przytrafi się nic złego. Choć każda kochająca się para ma optymistyczną wizję przyszłości, czasem, bez niczyjej winy, ta wizja obraca się w proch...
Wracam do naszych traumatycznych początków, widzę podobieństwa (na szczęście w skali mikro) i sporo różnic.
Jedno dotkliwie boli- odsuwanie się ludzi, którzy wyczuwają inność i ze strachu przed nią uciekają gdzie pieprz rośnie.
Tak jak goście wielkiego domu Harriet i Davida stopniowo odchodzą do swojego przewidywalnego świata.
Matka jest w tym wszystkim zupełnie sama. Bohaterka cierpiąca z powodu walki płodu w swoim brzuchu, czująca się winną z powodu tego, że urodziła tak inne i przerażające w swojej dzikości dziecko, nie potrafi go jednak porzucić i wydać na pewną śmierć. Ryzykując utratę pozostałych czworga dzieci i męża trwa przy Benie obserwując, jak mimo jej starań schodzi na złą drogę. Jest w tym wszystkim tak rozpaczliwie samotna...
Historia nie ma happy endu i to dosłownie mrozi krew w żyłach. Czasem w życiu nie ma happy endu, a niezawinione cierpienie pogrąża człowieka na samym dnie rozczarowania i rozpaczy.
Autorka oddała doskonale i angielską obyczajowość, i klimat grozy, i wewnętrzne rozterki bohaterów. Z sielanki przy ogromnym stole wszystko zmierza ku ostatecznemu pogrzebaniu nadziei. Nie wiem czy znajdę odwagę, by sięgnąć po kolejną część. Jeśli już, to by dostać dowód, że się myliłam i poświęcenie Harriet miało sens, że Ben odnajdzie się w świecie, w którym przyszło mu żyć.
Zwróciłam jeszcze uwagę na cytat:
„Arystokraci, owszem, oni mogą rozmnażać się jak króliki, tego się też spodziewają, ale mają na to pieniądze. Biedacy mogą mieć dzieci, z których połowa umiera, ale oni tego się spodziewają. Jednak ludzie jak my, pośrodku, muszą przywiązywać wagę do tego, ile mają dzieci, żeby móc się o nie troszczyć...”.
Dokładnie się z tym zgadzam, odpowiedzialność przede wszystkim, a parze bohaterów wyraźnie jej brakuje, gdyż żyją na koszt rodziny, a dzieci powołują na świat jedno po drugim, nie zastanawiając się jak sobie dadzą radę z opieką. Zresztą pod tym względem też wykorzystują najbliższych.
W głowie zostaje mi pytanie- jak przedstawiona w książce symboliczna sytuacja świadczy o nas, jako o społeczeństwie? Wiele się zmieniło jeśli chodzi o akceptację inności, o edukację, o metody pracy z niepełnosprawnymi i zaburzonymi ludźmi. Jednak czy aż tak wiele? Czy nie żyją w nas odwieczne atawizmy, które kazały Spartanom zrzucać "odmieńców" ze skały w przepaść?
Porażająca w braku szafowania emocjami przez autorkę książka.
wtorek, 14 kwietnia 2015
Marek Niedźwiecki- "Nie wierzę w życie pozaradiowe"
Muzyka
ciszy. Dźwięki pełne wzruszeń, znane i nieznane, kręcące w oku łzę.
Dosłownie i w przenośni są one głównym bohaterem tej książki i czasu,
który dla niej poświęciłam. Wtorkowe przedpołudnie, słońce zza rolety,
cichy blok, pęd życia gdzieś dalej, ominął mnie łukiem.
Niedźwiedź marzyciel snuje swoją opowieść, której kanwę znam już z Radioty. Człowiek, który wybrał samotność, by móc realizować pasję życia i podróżować w miejsca, których pewnie nigdy nie zobaczę, choć tak bardzo bym chciała. Mówi, że to samotność wybrała jego, że to wolność wynikająca z konsekwentnych decyzji. A ja tak się jej bałam. Zrobiłam wszystko, by nie została ze mną na zawsze, poświęciłam najcenniejsze miejsca i ludzi, zyskując przysięgę, wiernego towarzysza, macierzyńską miłość. Widać tak miało być.
Marek, pasjonat, wrażliwiec, ciepły człowiek, odkrywca, głos jak balsam.
To nie tylko książka o jego karierze, ciekawym życiu, do którego doszedł ciężką pracą i ogromem wyrzeczeń. Między słowami, fragmentami pamiętnika, pocztówkami zdjęć, kryje się szczerość i prostota, dobro w kolorze nieba; przesłanie, by w życiu szukać piękna, wszędzie gdzie ono jest. I o tym, że muzyka to wierny przyjaciel.
Tak jak Pan Marek, nie wierzę w życie poza...książkowe...
A muzyka i dobre radio tak doskonale się komponują z czytaniem. Zaczytajcie się, koniecznie zasłuchując w muzyce jaką kochacie. Może w tej, którą proponuje Marek Niedźwiecki.
Niedźwiedź marzyciel snuje swoją opowieść, której kanwę znam już z Radioty. Człowiek, który wybrał samotność, by móc realizować pasję życia i podróżować w miejsca, których pewnie nigdy nie zobaczę, choć tak bardzo bym chciała. Mówi, że to samotność wybrała jego, że to wolność wynikająca z konsekwentnych decyzji. A ja tak się jej bałam. Zrobiłam wszystko, by nie została ze mną na zawsze, poświęciłam najcenniejsze miejsca i ludzi, zyskując przysięgę, wiernego towarzysza, macierzyńską miłość. Widać tak miało być.
Marek, pasjonat, wrażliwiec, ciepły człowiek, odkrywca, głos jak balsam.
To nie tylko książka o jego karierze, ciekawym życiu, do którego doszedł ciężką pracą i ogromem wyrzeczeń. Między słowami, fragmentami pamiętnika, pocztówkami zdjęć, kryje się szczerość i prostota, dobro w kolorze nieba; przesłanie, by w życiu szukać piękna, wszędzie gdzie ono jest. I o tym, że muzyka to wierny przyjaciel.
Tak jak Pan Marek, nie wierzę w życie poza...książkowe...
A muzyka i dobre radio tak doskonale się komponują z czytaniem. Zaczytajcie się, koniecznie zasłuchując w muzyce jaką kochacie. Może w tej, którą proponuje Marek Niedźwiecki.
Agnieszka Kaluga- "Zorkownia"
Na samym początku ustrzelona w bibliotece, potem odczekała swoje na półce, bo właśnie szykowałam się do operacji, nie wiedząc co mnie czeka. Bałam się po nią sięgnąć.
Chyba niepotrzebnie. Choć nie jest to łatwa lektura i chłonie się ją przez łzy. Zupełnie mokra poduszka. Odkładanie jej na raty to chleb powszedni.
Agnieszka Kaluga, autorka bloga Zorkownia, niegdyś polonistka, dziś studentka psychologii, felietonistka Wysokich Obcasów i przede wszystkim wolontariuszka poznańskiego hospicjum Pallium. Kobieta, która poznała ból straty i doświadczyła światła nadziei.
Pięknie pochyla się nad człowiekiem w jego ostatniej drodze, towarzysząc mu w słowie, geście i modlitwie, w najprostszym trwaniu obok. Jej nienachalne historie, drobinki opowieści, czasem momenty uchwycone w kadr słów, to tchnienie nigdy nie gasnącej nadziei, to wzbierająca rzeka siły, na przekór śmierci, na pohybel umieraniu. To hołd oddany opisanym ludziom i wielkie misterium życia.
Dla mnie czytanie tej książki to terapia, mierzenie się z demonami, remedium na strach. O tym mówi ksiądz Jan Kaczkowski- że trzeba sobie takie graniczne sytuacje wizualizować, ćwiczyć mentalnie, przygotowywać się, by mieć siłę unieść to całe piekło, kiedy przyjdzie godzina próby. To mój pierwszy krok w ramach takiego treningu.
Pani Agnieszko, dziękuję za to niezwykle ważne świadectwo i za ten dar, który emanuje z pani książki. Jest piękny i kruchy jak żonkile trzymane w wyciągniętych dłoniach, które widzimy na okładce- zwiastun zielonej nadziei z obnażonymi cebulkami. Wystawiony na słabość i pełen witalnej siły.
czwartek, 9 kwietnia 2015
Marek Niedźwiecki- "Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie"
data wydania 21 maja 2014
Ciekawe i pouczające było to spotkanie, pójście po nitce do kłębka, od marzenia po jego spełnienie.
Tytułowy Radiota bardzo szczerze i ujmująco pisze o swoim życiu, wadach, marzeniach, planach, pracy, samotności z wyboru, kontaktach z ludźmi, postrzeganiu świata. Miałoby się ochotę przytulić go za tę niedzisiejszość, odkrycie się, wystawienie na cel. Mnie to wzrusza, bo jest mi bliskie, a jednak mam świadomość, że przez świat jest tak wykorzystywane. Może świadomość bagażu lat i doświadczeń pozwala Niedźwiedziowi na tę szczerość, mówienie o sobie fafuła, przyznawanie się do rumieńców i braku asertywności.
Inspirujący jest też wątek australijski, próba opowiedzenia fenomenu ucieczki w świat daleki od wszystkiego co znane, w poszukiwaniu drogi do samego siebie. Zdjęcia ukazują nie tylko dzikość wyspy na końcu świata i innych, pięknych zakątków naszego globu, ale przede wszystkim nieśmiałego i szczęśliwego człowieka, który dla marzenia poświęcił całe swoje życie.
Panie Marku, dziękuję za tę niezwykłą bliskość, którą dzięki książce dał Pan swoim czytelnikom. To tak jakby podzielił się Pan z nami wszystkim, co najcenniejsze.
Joanna Bator- "Wyspa łza"
Czytanie trwało niezmiernie długo, odkładałam książkę po kilkunastu stronach, bo nie umiałam w sobie pomieścić tych wszystkich pulsujących słów, barokowych konstrukcji ociekających złotem i ostrych jak właśnie naostrzona brzytwa.
Joanna Bator jest dla mnie od dawna wirtuozem słowa, a ta książka jest ucztą dla jego wielbiciela. Jednak gdyby ktoś zapytał mnie, tak po prostu, o czym była ta historia, nie umiałabym jednoznacznie odpowiedzieć.
Dla mnie przede wszystkim o ucieczce i o paradoksalnym odnajdywaniu w niej samego siebie. O zasłuchaniu w swoje wewnętrzne ego, próbie uchwycenia jego nieostrej twarzy, o skupieniu na doznaniach, smakach, wrażeniach, próbie przyszpilenia ulotnych niuansów zdarzeń, chwil, obserwacji.
Sandra Valentine; dziennikarka, której tropem rusza w tropiki pisarka; kobieta która zniknęła bez śladu, jest takim właśnie nieuchwytnym kłębkiem, który potoczył się za daleko i nie sposób już dotrzeć do sedna poszukiwań, tak absorbujące stało się to, co po drodze.
Zahaczka jak mawia Bator, strzępek wspomnień, skojarzenie, nagły przebłysk, na którym buduje się narracja.
To niezwykły dziennik podróży, którego nie sposób traktować tylko dosłownie, choć i to jest ważne, bo autorka kreśli słowa tak, jak impresjonista kreuje swoje dzieło. To przede wszystkim metafizyczna podróż wgłąb, którą pojmie sercem każdy marzyciel i indywidualista. Dla tych, którzy mają odwagę wyjść naprzeciw nieznanemu, będzie to potwierdzeniem słuszności podjętych kiedyś trudnych decyzji. Dla innych, którym nie starczyło tego cennego pierwiastka charakteru, to sen, który budzi bolesną tęsknotę za nieznanym i być może nigdy nie odnalezionym. Tak wielką, że człowiek rozgląda się wokół siebie i czuje niezmierzony smutek. Czymże jest życie jeśli nie złapiemy w garść swoich marzeń?
W klimacie rozważań sugestywne zdjęcia. Dla mnie całość to majstersztyk, choć niełatwy w odbiorze, ale nie sposób się w nim nie zanurzyć, mając wiedzę o ryzyku utonięcia.Bez wątpienia zostawia w człowieku otwarte drzwi, a potem hula niespokojny wiatr...
poniedziałek, 6 kwietnia 2015
Magdalena Grzebałkowska- "Beksińscy. Portret podwójny"
Magdalena Grzebałkowska- "Beksińscy. Portret podwójny"
wydawnictwo Znak
data wydania 17 lutego 2014
ISBN 9788324028740
"Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna".
Zdanie, które pojawia się w opisie książki jest sensu stricto clou obszernej biografii autorstwa Magdaleny Grzebałkowskiej. Tak obszernej i rzetelnej, że aż trudno się w nią wczytać, wejść w pełen mroku i niedopowiedzeń klimat życia dwojga niezwykłych ludzi- ojca i syna Beksińskich. Przytłacza, jak wyzierająca z opowieści duszna ciasność korytarzy i labiryntów domu, a potem mieszkania Beksińskich.
Pomiędzy mężczyznami z rodu Beksińskich, równie ważna matka i żona- Zofia Beksińska, wierna i oddana dwóm mężczyznom swego życia, aż po jego kres.
Śledzimy losy Zdzisława, słynnego na cały świat malarza, rzeźbiarza, grafika i fotografa od dzieciństwa po tragiczną śmierć. Przyglądamy się rozwojowi geniuszu i mrocznym zakamarkom jego psychiki, która drogę ujścia swych fascynacji znajdowała w sztuce artysty. W tym wszystkim syn, ich pokręcona relacja, w której być może należy szukać przyczyn kilkakrotnych prób samobójczych Tomasza, aż do ostatniej, udanej...
Okraszona mnóstwem ciekawych zdjęć, nienachalna, pełna szacunku i daleka od not oceniających książka, wciąga w końcu jak narkotyk, nie pozwala spać, trzyma w garści.
W tle "In memoriam", a w głowie wiele myśli o tym, jak istotne są nasze relacje z najbliższymi, jak to nas kształtuje, czasem umacnia, czasem krzywi i łamie. I o tym, jak tak naprawdę niewiele wiemy o ludziach, którzy nas otaczają- czasem tylko tyle, ile oni sami nam pozwolą zobaczyć.
Nie sposób przeoczyć.
"Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna".
Zdanie, które pojawia się w opisie książki jest sensu stricto clou obszernej biografii autorstwa Magdaleny Grzebałkowskiej. Tak obszernej i rzetelnej, że aż trudno się w nią wczytać, wejść w pełen mroku i niedopowiedzeń klimat życia dwojga niezwykłych ludzi- ojca i syna Beksińskich. Przytłacza, jak wyzierająca z opowieści duszna ciasność korytarzy i labiryntów domu, a potem mieszkania Beksińskich.
Pomiędzy mężczyznami z rodu Beksińskich, równie ważna matka i żona- Zofia Beksińska, wierna i oddana dwóm mężczyznom swego życia, aż po jego kres.
Śledzimy losy Zdzisława, słynnego na cały świat malarza, rzeźbiarza, grafika i fotografa od dzieciństwa po tragiczną śmierć. Przyglądamy się rozwojowi geniuszu i mrocznym zakamarkom jego psychiki, która drogę ujścia swych fascynacji znajdowała w sztuce artysty. W tym wszystkim syn, ich pokręcona relacja, w której być może należy szukać przyczyn kilkakrotnych prób samobójczych Tomasza, aż do ostatniej, udanej...
Okraszona mnóstwem ciekawych zdjęć, nienachalna, pełna szacunku i daleka od not oceniających książka, wciąga w końcu jak narkotyk, nie pozwala spać, trzyma w garści.
W tle "In memoriam", a w głowie wiele myśli o tym, jak istotne są nasze relacje z najbliższymi, jak to nas kształtuje, czasem umacnia, czasem krzywi i łamie. I o tym, jak tak naprawdę niewiele wiemy o ludziach, którzy nas otaczają- czasem tylko tyle, ile oni sami nam pozwolą zobaczyć.
Nie sposób przeoczyć.
czwartek, 26 marca 2015
Katarzyna Rosicka- Jaczyńska - "Ołówek"
Katarzyna Rosicka- Jaczyńska - "Ołówek"
liczba stron 300
Zawsze sobie planowałam, że kiedy los "podaruje" mi wolny czas w postaci długiego L4, to będę czytać, czytać, czytać. Nic bardziej mylnego. Począwszy od arcytrudnego czasu w szpitalu, wsłuchana w każdy odgłos obolałego i zszokowanego zmianą ciała, nie mogłam utrzymać książki w rękach.
Bardzo powoli wracałam do świata słów, ale tak naprawdę dopiero Katarzyna Rosicka- Jaczyńska, "Ołówek w rękach boga", znalazła do mnie drogę.
Czytając jak zwykle postanowiłam dowiedzieć się więcej o autorce i ze zdumieniem przecierałam oczy odnalazłszy jej zdjęcia w internecie. Jakaż to była piękna kobieta i jak piękną pozostała nawet w chorobie (SLA), która wyniszczyła Jej ciało. Piękno kryło się w uważnym spojrzeniu mądrych oczu i przede wszystkim w niezwykłym, opromieniającym wszystko wkoło uśmiechu.
Dar, jaki niezaprzeczalnie posiadała, to bałwochwalcza miłość do życia i szokująca na to życie zachłanność. Odnajduję tu podobieństwo do mojej ukochanej poetki Haliny Poświatowskiej.
I jak to się dziwnie w życiu plecie, że właśnie takie osoby spotykają na swojej drodze nieuleczalną chorobę i cały swój życiowy wigor wystawiają do walki o to, co najcenniejsze.
Kasia, dokonując rozlicznych retrospekcji, wspomina to, co minęło i bez ogródek mówi o tym, co jest. Nie unika tematów trudnych, bolesnych, osobistych, cały czas między wierszami mając na uwadze to, co najważniejsze- że w życiu liczy się tylko miłość.
Mówi o tym, jak szaleńczo szukała jej całe życie, potykając się i błądząc, raniąc siebie i innych. Choroba nauczyła Ją pokory, ale Jej nie złamała.
Ta książka to świadectwo najświętszych prawd i tego, że każdy człowiek, nawet schorowany, niemy, bezradny, ma godność i należy ją uszanować. A dla przeciętnego zjadacza chleba, to przypomnienie, abyśmy doceniali każdy moment i każdą chwilę, by bezmyślnie nie przeciekały nam przez palce. Byśmy nie narzekali i docenili jak wiele dał nam los, zanim nie będzie za późno.
"Bo czy nie jest cudem to, że możesz chodzić, masz sprawne ciało, że widzisz, słyszysz, oddychasz i możesz smakować życie na tyle sposobów? Dla mnie zamkniętej w bezruchu ciała, odzyskanie utraconej sprawności byłoby prawdziwym CUDEM."
czwartek, 19 marca 2015
Grażyna Jagielska- "Miłość z kamienia"
Grażyna Jagielska- "Miłość z kamienia"
wydawnictwo Znak
data wydania 7 stycznia 2013
ISBN 978-83-240-2118-5
liczba stron 208
Podążając za słowami Grażyny Jagielskiej schodzimy po krętych schodach
coraz bardziej w dół. Ślizgamy się po omszałych stopniach, potykamy,
rozpaczliwie chwytamy połamanej poręczy. Odstrasza nas pokryta
pajęczyną, chropowata ściana, zapach wilgoci, ciemność, a jednak coś
wabi i kusi, pomimo zagrożenia.
Trudno od samego początku ustalić co to jest. Pochłania analiza umysłu dążącego do osiągnięcia pełni i wygrania tej największej bitwy o przetrwanie, w świecie pozbawionym człowieczych praw, a także walki, o bycie poza czasem i bycie najlepszym, najszybszym w konstelacji tu i teraz.
Wciągamy się bezgłośnie w tę matnię uzależnienia od hazardowej gry o własne życie, w okrutnym, współczesnym świecie, w próbę ocalenia jednostki w brutalności i nieprzewidywalności wojny, w uświęcające poczucie, że skoro ona czeka, to ja jestem nieśmiertelny.
Ona, towarzyszka życia, dla której wspólna pasja okazała się drzwiami do szaleństwa.
Tak niepokojąco prawdziwie pisze o samotności, współuzależnieniu, lęku, schizofrenicznym czekaniu na ten nieodwracalny telefon, gubieniu niepostrzeżenie wszystkich nitek realnego życia, by ocknąć się wreszcie w poczuciu bezczasu we współczesnej ostoi życia nabrzmiałego działaniem- supermarkecie.
Doskonałe studium depresji lękowej, w której znalazłam bliskie mi i mam nadzieję zaleczone już rany.
To nie jest łatwa książka, to również podróż wgłąb siebie. Długo nie wyjdzie z głowy.
Trudno od samego początku ustalić co to jest. Pochłania analiza umysłu dążącego do osiągnięcia pełni i wygrania tej największej bitwy o przetrwanie, w świecie pozbawionym człowieczych praw, a także walki, o bycie poza czasem i bycie najlepszym, najszybszym w konstelacji tu i teraz.
Wciągamy się bezgłośnie w tę matnię uzależnienia od hazardowej gry o własne życie, w okrutnym, współczesnym świecie, w próbę ocalenia jednostki w brutalności i nieprzewidywalności wojny, w uświęcające poczucie, że skoro ona czeka, to ja jestem nieśmiertelny.
Ona, towarzyszka życia, dla której wspólna pasja okazała się drzwiami do szaleństwa.
Tak niepokojąco prawdziwie pisze o samotności, współuzależnieniu, lęku, schizofrenicznym czekaniu na ten nieodwracalny telefon, gubieniu niepostrzeżenie wszystkich nitek realnego życia, by ocknąć się wreszcie w poczuciu bezczasu we współczesnej ostoi życia nabrzmiałego działaniem- supermarkecie.
Doskonałe studium depresji lękowej, w której znalazłam bliskie mi i mam nadzieję zaleczone już rany.
To nie jest łatwa książka, to również podróż wgłąb siebie. Długo nie wyjdzie z głowy.
czwartek, 12 marca 2015
Michael Schofield- "Pomóc Jani. Dziewczynka pogrążona w obłędzie i walka o jej ocalenie"
Michael Schofield-
"Pomóc Jani. Dziewczynka pogrążona w obłędzie i walka o jej ocalenie"
Wzięta do ręki w niełatwym pooperacyjnym czasie, pozwoliła zapomnieć o
bólu fizycznym, gdyż bolała mnie całościowo: psychika, dusza, wszystko
wyło. Może i dlatego, że sama wiem jak to jest mieć "inne" dziecko,
które nie spełnia stawianych mu wymagań, o które trzeba walczyć z
systemem, całym światem, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew nieczułym
lekarskim ekspertyzom, strachowi i bezradności.
Miłość niejedno ma imię, a miłości rodzica do dziecka nic nie może
zatrzymać. Tylko ona jest sprzymierzeńcem i pozwala po stokroć wymyślać
proch i zmieniać porządek świata.
Olbrzymi ukłon w stronę niezwykłych- zwykłych ludzi, jakimi są rodzice
Jani. Nigdy się nie poddali i nie dali sobie wmówić, że schizofrenia z
racji swojej nieuleczalności zabierze im dziecko. Wytrzymali zwierzęcą
agresję, walkę z systemem zdrowotnym, ubezpieczeniowym, samotność i
milion innych prób, które zmiażdżyły by niejednego człowieka. Ich
niepokonaną siłą, jak wspominałam, była miłość.
Autor cudownie puentuje swoją porażającą i jednocześnie niosącą nadzieję
opowieść. "Beautiful day"- piękny dzień, nie piękne życie, ale ta
chwila, która trwa, tu i teraz.
To trudna nauka dla każdego człowieka, który z różnych powodów boi się
przyszłości. Innej drogi jednak nie ma. Żyj chwilą, łap ją jak mydlane
bańki, zanim bezpowrotnie zniknie.
niedziela, 1 marca 2015
Spowiedź matki autysty
w graficie bezradności nieistniejących słów
niech mówią wiatr i piasek
bieg chmur może zdradzi
co kryjesz pod cieniem okularów
wielki błękit wypłakanych łez
światło nadziei
najjaśniejszą pewność
że innego życia nie będzie
miłość
to czasem syzyfowy głaz
z doczepioną drabiną bez stopni
wiodącą na drugi koniec tęczy
błogosławieni, którzy wejdą
A na koniec utwór wokalistki, do której mam ogromny sentyment. Ważny, wręcz autobiograficzny. Jestem tylko człowiekiem, błądzę, zmieniam się, czasem gorzknieję, ale nigdy nie stracę wiary. Mam dla kogo żyć.
I dla ukojenia Edyta raz jeszcze. Magia.
środa, 25 lutego 2015
Magdalena Tulli- "Szum"
Magdalena Tulli- "Szum"
wydawnictwo Znak
data wydania 20 października 2014
ISBN 9788324026258
Jesteśmy. Uczymy się stawiać pierwsze kroki wpatrzeni jak w obraz w naszych rodziców, w nasze centrum wszechświata. Nasze serce jest miłością, nasza dusza jest nią przepełniona po brzegi. Czasem zderzamy się jednak ze ścianą, której nie rozumiemy i nie umiemy pojąć. Bardziej to czujemy niż wiemy, że jest to brak akceptacji, której do życia potrzeba nam jak powietrza.
Wzrastamy mając poczucie, że jesteśmy inni i nie pasujemy do nikogo, to wyobcowanie jest stale obecne.
Magdalena Tulli podejmuje się próby odpowiedzi dlaczego. Opisując losy upartej dziewczynki, swojego alter ego, która nie chce i nie potrafi być idealnym dzieckiem, zmierza niepostrzeżenie ku ogólnoludzkiemu wymiarowi egzystencji. Postacie dawno już nieistniejące, usunięte poza margines życia bohaterki przez śmierć, niepamięć czy zaniechanie, spotykają się ni to na jawie, ni we śnie, by wreszcie wszystko zostało powiedziane, nawet wbrew ich woli. Jak w "Umarłej klasie" Tadeusza Kantora siadają w ławkach na rozprawie i próbują usprawiedliwiać swoje błędy, porażki, przypadki i niezawinione krzywdy. Robią to, bo każda z nich rozpaczliwie próbuje zrzucić z siebie ciężar niezałatwionych spraw, które jak wirus ciągną się za nimi w zaświaty, a czasem przez powietrze przenoszą się z pokolenia na pokolenie. I tylko zmierzenie się z nimi twarzą w twarz pozwoli wybaczyć. Pod jednym warunkiem: że się przestanie być ofiarą. A to możliwe tylko wtedy, gdy się wybaczy sobie.
Książka bardzo dla mnie ważna, niezwykle istotna, głęboka. Uczta dla ducha i kłębowisko myśli. Myślę, że każdemu myślącemu człowiekowi przyniesie mnóstwo niełatwych wniosków i może nawet przestraszyć. Nagle zrozumiesz, że to co za tobą, to nie tylko cień, ale i ciężar. Nigdy nie będziesz wolny, jeśli nie staniesz twarzą w twarz z demonami przeszłości, a co gorsza mogą one zajść drogę tym, którzy przychodzą po tobie. Ta książka jest ostrzeżeniem i drogowskazem ku wolności.
Jesteśmy. Uczymy się stawiać pierwsze kroki wpatrzeni jak w obraz w naszych rodziców, w nasze centrum wszechświata. Nasze serce jest miłością, nasza dusza jest nią przepełniona po brzegi. Czasem zderzamy się jednak ze ścianą, której nie rozumiemy i nie umiemy pojąć. Bardziej to czujemy niż wiemy, że jest to brak akceptacji, której do życia potrzeba nam jak powietrza.
Wzrastamy mając poczucie, że jesteśmy inni i nie pasujemy do nikogo, to wyobcowanie jest stale obecne.
Magdalena Tulli podejmuje się próby odpowiedzi dlaczego. Opisując losy upartej dziewczynki, swojego alter ego, która nie chce i nie potrafi być idealnym dzieckiem, zmierza niepostrzeżenie ku ogólnoludzkiemu wymiarowi egzystencji. Postacie dawno już nieistniejące, usunięte poza margines życia bohaterki przez śmierć, niepamięć czy zaniechanie, spotykają się ni to na jawie, ni we śnie, by wreszcie wszystko zostało powiedziane, nawet wbrew ich woli. Jak w "Umarłej klasie" Tadeusza Kantora siadają w ławkach na rozprawie i próbują usprawiedliwiać swoje błędy, porażki, przypadki i niezawinione krzywdy. Robią to, bo każda z nich rozpaczliwie próbuje zrzucić z siebie ciężar niezałatwionych spraw, które jak wirus ciągną się za nimi w zaświaty, a czasem przez powietrze przenoszą się z pokolenia na pokolenie. I tylko zmierzenie się z nimi twarzą w twarz pozwoli wybaczyć. Pod jednym warunkiem: że się przestanie być ofiarą. A to możliwe tylko wtedy, gdy się wybaczy sobie.
Książka bardzo dla mnie ważna, niezwykle istotna, głęboka. Uczta dla ducha i kłębowisko myśli. Myślę, że każdemu myślącemu człowiekowi przyniesie mnóstwo niełatwych wniosków i może nawet przestraszyć. Nagle zrozumiesz, że to co za tobą, to nie tylko cień, ale i ciężar. Nigdy nie będziesz wolny, jeśli nie staniesz twarzą w twarz z demonami przeszłości, a co gorsza mogą one zajść drogę tym, którzy przychodzą po tobie. Ta książka jest ostrzeżeniem i drogowskazem ku wolności.
środa, 18 lutego 2015
Kazimierz Orłoś- "Dom pod Lutnią"
Kazimierz Orłoś- "Dom pod Lutnią"
wydawnictwo Wydawnictwo Literackie
data wydania kwiecień 2012 (data przybliżona)
ISBN 978-83-08-04906-8
Nieskalana przyroda, sensualnie opisana, z zachowaniem kolorów, zapachów, smaków, dźwięków. Urzeka współczesnego czytelnika, karmionego chlebem z ulepszaczami i oddychającego pełnym spalin powietrzem. Któż z nas nie chciałby się przenieść do takiego raju na ziemi, gdzie pracą rąk własnych człowiek jest w stanie się utrzymać i gdzie żyje w zgodzie z przyrodą, mimowolnie przyjmując rytm naturalnego kalendarza?
Przyroda, jak pełnoprawny partner, jest świadkiem zawieruchy historycznej w tyglu kultur i religii. Jednak to wszystko tylko echa- II Wojny Światowej, mordów na Wołyniu, poczynań ubeckiej władzy. Przyzwyczajono nas do czegoś więcej, do zapachu krwi, do przekleństw. Prawie w tym samym miejscu i czasie ulokował przecież swoją "Różę" W. Smarzowski. Może dlatego trudno oprzeć się wrażeniu, że czegoś tu za mało, a to chyba nie tak. Co innego jest ważniejsze i przez to, że autorowi nie brak szlachetności i delikatności, trochę się to wymyka.
Późna, dojrzała, całkiem niespodziewanie spotkana miłość, na którą cieniem kładą się zobowiązania, arkadyjskie dzieciństwo, o jakim marzylibyśmy dla swoich dzieci, plotki raniące jak ciernie, spór o historię, perspektywa układów międzyludzkich, jak to wszędzie pełnych prostoty i dobra, próby zrozumienia, ale i nie stroniących od potępienia, osądzenia. A kim jesteśmy, byśmy mieli prawo sądzić?
Smutek, jaki zostaje po zakończeniu lektury, nabiera po czasie szlachetności patyny.
Przecież to dobre, co jest w nas zapisane, nie tylko zostaje na zawsze, ale nas zmienia i ubogaca, kształtuje naszą wewnętrzną konstrukcję.
Tomek dostał od dziadka coś, czego nie kupi się za żadne pieniądze i pewnie będzie tęsknił i cierpiał, ale kiedyś zrozumie, że wszystko w życiu ma swoją cenę. Tę cenę zapłacił każdy z bohaterów. Cenę walki o marzenia, odpowiedzialności, honoru i odwagi.
Jeśli chcesz poczuć zapach mięty i usłyszeć szum najczystszej rzeki, pogładzić grzbiety szczęśliwych koni, wybierz się do "Domu pod Lutnią".
Nieskalana przyroda, sensualnie opisana, z zachowaniem kolorów, zapachów, smaków, dźwięków. Urzeka współczesnego czytelnika, karmionego chlebem z ulepszaczami i oddychającego pełnym spalin powietrzem. Któż z nas nie chciałby się przenieść do takiego raju na ziemi, gdzie pracą rąk własnych człowiek jest w stanie się utrzymać i gdzie żyje w zgodzie z przyrodą, mimowolnie przyjmując rytm naturalnego kalendarza?
Przyroda, jak pełnoprawny partner, jest świadkiem zawieruchy historycznej w tyglu kultur i religii. Jednak to wszystko tylko echa- II Wojny Światowej, mordów na Wołyniu, poczynań ubeckiej władzy. Przyzwyczajono nas do czegoś więcej, do zapachu krwi, do przekleństw. Prawie w tym samym miejscu i czasie ulokował przecież swoją "Różę" W. Smarzowski. Może dlatego trudno oprzeć się wrażeniu, że czegoś tu za mało, a to chyba nie tak. Co innego jest ważniejsze i przez to, że autorowi nie brak szlachetności i delikatności, trochę się to wymyka.
Późna, dojrzała, całkiem niespodziewanie spotkana miłość, na którą cieniem kładą się zobowiązania, arkadyjskie dzieciństwo, o jakim marzylibyśmy dla swoich dzieci, plotki raniące jak ciernie, spór o historię, perspektywa układów międzyludzkich, jak to wszędzie pełnych prostoty i dobra, próby zrozumienia, ale i nie stroniących od potępienia, osądzenia. A kim jesteśmy, byśmy mieli prawo sądzić?
Smutek, jaki zostaje po zakończeniu lektury, nabiera po czasie szlachetności patyny.
Przecież to dobre, co jest w nas zapisane, nie tylko zostaje na zawsze, ale nas zmienia i ubogaca, kształtuje naszą wewnętrzną konstrukcję.
Tomek dostał od dziadka coś, czego nie kupi się za żadne pieniądze i pewnie będzie tęsknił i cierpiał, ale kiedyś zrozumie, że wszystko w życiu ma swoją cenę. Tę cenę zapłacił każdy z bohaterów. Cenę walki o marzenia, odpowiedzialności, honoru i odwagi.
Jeśli chcesz poczuć zapach mięty i usłyszeć szum najczystszej rzeki, pogładzić grzbiety szczęśliwych koni, wybierz się do "Domu pod Lutnią".
wtorek, 17 lutego 2015
Hanna Barełkowska- "Nie mażę się, ale marzę o..."
Zachwyt, absolutny zachwyt i wzruszenie pozostaną ze mną na bardzo długo. Przeglądam się w tej książce jak w lustrze i widzę tak wiele spraw i tak wiele sobie uświadamiam. Z drogi, którą przeszłam i z drogi która przede mną. Ze zmian w myśleniu i postrzeganiu świata, a przede wszystkim ze zmian we mnie samej, jako matki dziecka bądź co bądź niepełnosprawnego, choć jak to teraz widzę, na wielu płaszczyznach funkcjonującego tak dobrze. A mimo to czeka go tak wyboista droga... Ciągle chcę wierzyć, że dokona się cud i jemu się uda przełamać ograniczenia, że uda mu się z moją pomocą, że świat się zmieni i to będzie łatwiejsze. Ta książka, to z pewnością niezakłamany, autentyczny, zbiorowy głos ku temu, by się tak stało, choć wiem, że w większości przypadków nie będzie happy endu, takiego, jak wyobrażają sobie ludzie zdrowi.
"Nie mażę się, ale marzę o..." - książka autorstwa Hanny Barełkowskiej, którą obecnie czytam jest niezwykła, wyjątkowa, prawdziwa. Powinien ją przeczytać każdy człowiek, nie tylko ci, którzy z niepełnosprawnością mają do czynienia osobiście. Nigdy nie wiemy czy, kiedy i jak będziemy z nią mieć do czynienia. Może będzie to nasze chore dziecko w przyszłości, może sąsiad, rodzic, a może przypadkowo spotkany człowiek gdzieś w sklepie, na ulicy; może dziecko które rzuciło się na chodnik, wyje i nie chce wstać. Nie potępiajmy...
Wiem, że to również moja misja- zrobić coś, by ludzie nauczyli się dawać niepełnosprawnym przestrzeń do życia w świecie, by oni wyszli spoza czterech ścian, busów do transportu do ośrodków specjalnych. Już patrzę inaczej, z mniejszym lękiem, bez obrzydzenia, bez odwracania oczu. Skąd w nas Polakach się to bierze? To stygmatyzowanie, niechęć, wrogość? Dlaczego tak się boimy, że ten strach musimy ubierać w szaty agresji?
Z tych wielu historii wynika jedno przesłanie- per aspera ad astra...i że siła wykuwa się ze słabości, z niemocy, z cierpienia. Że głównie kryzys i załamanie przekute w znoju w nową jakość, dają możliwość rozwoju osobowości.
Głęboki ukłon dla rodziców dzieci upośledzonych czy niepełnosprawnych...
Przeczytaj, naprawdę zrozumiesz więcej...
poniedziałek, 16 lutego 2015
Ignacy Karpowicz- "Sońka"
Ignacy Karpowicz "Sońka"
wydawnictwo Wydawnictwo Literackie
data wydania 21 maja 2014
ISBN 9788308053539
Najpierw uwagę przyciąga niedzisiejsza, skromna i piękna okładka, jakich już teraz prawie się nie widuje. I dalej też tak jest, jakby pierwszy raz...
Już mało kto umie tak pisać o miłości- z namaszczeniem, uświęceniem, jakby otwierało się niebo. Nadając jej wymiar przebaczenia grzechów i odkupienia win; ukazując w pełni jej wielowymiarowość, od zwierzęcej, brutalnej fizyczności, poprzez pokorne przyzwolenie na trwanie obok, po wzniosłość skrajnie nieziemską.
I wojna, nie wojna w tle, ale taka, która przesłania horyzont i wyciąga drapieżne ręce po to, co najbardziej człowiecze i ludzkie. I to dostaje.
Kresy polskie i białoruskie, ciemne i prymitywne, którym właściwie wojna wyszła naprzeciw, bo niewiele zmieniła w ludziach.
W tym wszystkim jasna i prosta, czysta i nieskalana Sonia, którą nie mogły poniżyć żadne okropieństwa, bo umiała stać się świątynią miłości.
Historia opowiedziana z perspektywy reżysera teatralnego nabiera form wzniosłych i alegorycznych i wymyka się zamkniętej w słowa prozie, stając się obrazem, symbolem, przekazem.
Trudno te wrażenia ująć w słowa, bo tu każde ma głębszy sens. Aż tak, że prawie ociera się o patos, a stąd już tylko krok do banału.
To chyba trzeba poukładać w sobie, by tego, co ważne, nie zatracić, jak w cytacie z książki:
"Nie ważyło wiele; tylko że to, co ważne, nie waży wiele, zupełnie jak to, co nieważne - dlatego tak łatwo pomylić jedno z drugim, poplątać i się zagubić."
Najpierw uwagę przyciąga niedzisiejsza, skromna i piękna okładka, jakich już teraz prawie się nie widuje. I dalej też tak jest, jakby pierwszy raz...
Już mało kto umie tak pisać o miłości- z namaszczeniem, uświęceniem, jakby otwierało się niebo. Nadając jej wymiar przebaczenia grzechów i odkupienia win; ukazując w pełni jej wielowymiarowość, od zwierzęcej, brutalnej fizyczności, poprzez pokorne przyzwolenie na trwanie obok, po wzniosłość skrajnie nieziemską.
I wojna, nie wojna w tle, ale taka, która przesłania horyzont i wyciąga drapieżne ręce po to, co najbardziej człowiecze i ludzkie. I to dostaje.
Kresy polskie i białoruskie, ciemne i prymitywne, którym właściwie wojna wyszła naprzeciw, bo niewiele zmieniła w ludziach.
W tym wszystkim jasna i prosta, czysta i nieskalana Sonia, którą nie mogły poniżyć żadne okropieństwa, bo umiała stać się świątynią miłości.
Historia opowiedziana z perspektywy reżysera teatralnego nabiera form wzniosłych i alegorycznych i wymyka się zamkniętej w słowa prozie, stając się obrazem, symbolem, przekazem.
Trudno te wrażenia ująć w słowa, bo tu każde ma głębszy sens. Aż tak, że prawie ociera się o patos, a stąd już tylko krok do banału.
To chyba trzeba poukładać w sobie, by tego, co ważne, nie zatracić, jak w cytacie z książki:
"Nie ważyło wiele; tylko że to, co ważne, nie waży wiele, zupełnie jak to, co nieważne - dlatego tak łatwo pomylić jedno z drugim, poplątać i się zagubić."
Mirka Jaworska- "Syndrom czerwonej hulajnogi"
Mirka Jaworska- "Syndrom czerwonej hulajnogi"
Czytając podkreślałam zdania, które sprawiały, że płakałam jak dziecko, śmiałam się w głos i czułam, że tu i teraz nawiązałam nierozerwalną, transcendentalną więź z drugim człowiekiem, który wreszcie zrozumiał mój ból i niepokój.
Choćby dlatego warto po nią sięgnąć, dla tej chwili ulgi- uff jestem w domu...
Autorka dzieląc się z czytelnikiem swoim niebanalnym spojrzeniem na świat, swoją wiarą, inwencją twórczą, poczuciem humoru i wnikliwością obserwacji świata, dokłada w książce coś, czego nie kupi się za żadne pieniądze- nadzieję, że wiara naprawdę może czynić cuda, choćby cały świat się sprzysiągł, że jest inaczej. I choćbyśmy jak Syzyf musieli toczyć ten głaz bez słowa skargi. Nigdy nie można przestać wierzyć, że nam właśnie uda się uratować nasze dziecko.
Jest jeszcze coś, co wyrasta poza moje osobiste odczucia i doświadczenia.
Przesłanie, które powinien usłyszeć cały świat, kruszące mury wrogości, obojętności, depczące potwory uprzedzeń i niezrozumienia. To skarga i apel niezwykle mądrej matki, która prosi i przekonuje, by idea integracji nie była tylko martwym sloganem, za którym nam wygodnie w poukładanym, neurotypowym, zrozumiałym i przewidywalnym świecie. Byśmy uczyli dzieci akceptowania również tej inności, której nie widać, by nasza agresja wobec tego, czego nie rozumiemy umiała przekształcić się w wyciągniętą do pomocy dłoń.
By moje i twoje dziecko mogły spróbować zostać przyjaciółmi.
- wydawnictwo Prószyński i S-ka
- data wydania 12 marca 2013
- ISBN 9788378394778
Czytając podkreślałam zdania, które sprawiały, że płakałam jak dziecko, śmiałam się w głos i czułam, że tu i teraz nawiązałam nierozerwalną, transcendentalną więź z drugim człowiekiem, który wreszcie zrozumiał mój ból i niepokój.
Choćby dlatego warto po nią sięgnąć, dla tej chwili ulgi- uff jestem w domu...
Autorka dzieląc się z czytelnikiem swoim niebanalnym spojrzeniem na świat, swoją wiarą, inwencją twórczą, poczuciem humoru i wnikliwością obserwacji świata, dokłada w książce coś, czego nie kupi się za żadne pieniądze- nadzieję, że wiara naprawdę może czynić cuda, choćby cały świat się sprzysiągł, że jest inaczej. I choćbyśmy jak Syzyf musieli toczyć ten głaz bez słowa skargi. Nigdy nie można przestać wierzyć, że nam właśnie uda się uratować nasze dziecko.
Jest jeszcze coś, co wyrasta poza moje osobiste odczucia i doświadczenia.
Przesłanie, które powinien usłyszeć cały świat, kruszące mury wrogości, obojętności, depczące potwory uprzedzeń i niezrozumienia. To skarga i apel niezwykle mądrej matki, która prosi i przekonuje, by idea integracji nie była tylko martwym sloganem, za którym nam wygodnie w poukładanym, neurotypowym, zrozumiałym i przewidywalnym świecie. Byśmy uczyli dzieci akceptowania również tej inności, której nie widać, by nasza agresja wobec tego, czego nie rozumiemy umiała przekształcić się w wyciągniętą do pomocy dłoń.
By moje i twoje dziecko mogły spróbować zostać przyjaciółmi.
Ałbena Grabowska "Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli"
W wyczekany piątkowy wieczór z wielką przyjemnością oddałam się lekturze 2 tomu sagi Ałbeny Grabowskiej pt. "Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli". Gdyby nie całotygodniowe zmęczenie pochłonęłabym ją w jeden wieczór, ale i tak zajęło mi to zaledwie kilka godzin.
Po raz kolejny nie mogłam się oderwać, przełykałam łzy i wzruszenie ściskało mnie za gardło.
Losy brwinowskiej rodziny Winnych przyciągają jak magnes, lgną do serca, zaciekawiają i dają poczucie niezwykłej bliskości.
Dla mnie samej, wychowanej na wsi, w dużej, wielopokoleniowej rodzinie, rzuconej w samotny bezkres blokowiska wielkiego miasta, śledzenie ich historii było jak powrót do domu. Jak smak swojskiego chleba, jak przytulenie się do mamy, której na co dzień tak mi brak.
Wojenne losy Winnych, ich znajomych i powinowatych ściskają serce. A i po wojnie rodzina nie zazna spokoju, jak na to wskazuje zawieszające w próżni zakończenie.
A jednak muszę ubrać w słowa coś, co zakłóca mi w pełni hurraoptymistyczny odbiór powieści. Niesamowite zbiegi okoliczności łączące ze sobą postaci w nie tak małym znów świecie przedstawionym, w pewnym momencie dają uczucie przesytu i sprawiają wrażenie, że wszystko kręci się wokół Winnych. Wiem, że taki styl tej powieści, ale mnie to jednak trochę przeszkadza, tak samo, jak częste wybieganie w przyszłość i dopowiadanie losów bohaterów.
Autorka ma jednak niezaprzeczalnie swój rozpoznawalny styl, markę, szlif. Dla tych wzruszeń jakich mi dostarczyła, dla skojarzeń z domem, dzięki tęsknocie jaką we mnie obudziła, jestem w stanie przymknąć oko na wspomniane wrażenia. A przecież dla kogoś innego mogą być one plusem. Jednego jestem pewna- wiosną popędzę do księgarni po trzeci tom, by po raz kolejny spędzić wspaniały wieczór z najdroższymi przyjaciółmi.
niedziela, 25 stycznia 2015
Opowiadanie o świecie, czyli nawlekanie słów na nitkę.
Banalnie, bo pora nie sprzyja (zima obmierzła, co wyciąga resztki energii i zapędza pod koc, a spod tegoż wyciąga nadmiar obowiązków i człowiek jak ogłupiały goni własny ogon), otwieram drzwi do mojego świata. Będzie to głównie blog czytelniczy, ponieważ czytać uwielbiam i to między słowami poszukuję tego, co naprawdę istotne- prawdy o świecie i o ludziach...W tym wszystkich chyba także prawdy o sobie samej. Do niej jednak muszę dopiero dojść, wciąż gubiąc się i potykając w poszukiwaniu właściwej drogi. Być może pojawią się też tutaj moje wiersze i przemyślenia o otaczającym mnie świecie, refleksje na temat filmów, reportaży, bieżących wydarzeń. Nie wiem czy mój punkt widzenia kogoś zainteresuje, jednak chciałabym dzięki temu rozwijać się i poznać nowych ludzi. Życie to droga. Chcę iść przed siebie. :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)