czwartek, 2 listopada 2017

Wioletta Grzegorzewska- "Stancje"


Odebrana z księgarni- niewielka, poręczna i pachnąca farbą drukarską, z nieco dziwną i zastanawiającą okładką- w tym samym dniu przeczytana, pochłonięta wręcz.

Bohaterka Wioletta, alter ego autorki, przyjeżdża do miasta świętej wieży- mojego rodzinnego- na studia. Sama nazywa je miastem wsią podszytym. Jest druga połowa lat dziewięćdziesiątych, okres mojego nastoletniego buntu, a u niej pierwszy rok trudnej i biednej samodzielności w mieście, tak różnym od jurajskich pól i łąk.

Nasze losy plotą się tak wspólnymi tropami, że mam wrażenie, że Wioletta Rogala i Wioletta Grzegorzewska to ja- tylko ta odważniejsza, ta bardziej samodzielna, zdeterminowana, z przymusu nieco realizująca marzenia.

To samo uderzyło mnie i zastanowiło już w "Gugułach", wywołując potok łez i tornado przemyśleń. Niesamowicie czyta się książkę, podczas której dzieli się nie tylko wrażliwość i marzenia, wspólny, aż do środka trzewi język, wpisany w najbardziej ukryty podkład komórek ciała, ale i dosłownie- idzie się tymi samymi ulicami, odwiedza te same miejsca, spotyka tych samych (sic!) ludzi! Swoiste deja vu, pokrewieństwo dusz- trudno to ująć w słowa.

Wioletta studiowała na moim wydziale w czasie, gdy ja chodziłam do liceum, 2 przystanki tramwajowe od Instytutu filologii polskiej w Częstochowie. Musiałyśmy się mijać na ulicy!

Znam dobrze te wszystkie miejsca, które ona, mieszkanka podczęstochowskich Hektarów, odkrywała dla siebie; miałam zajęcia z charyzmatycznym i nieszkodliwie zwariowanym profesorem Bratkowskim (nazwisko zostało nieco zmienione i nie będę go podawać; wystarczy, że dodam, iż profesor od gramatyki historycznej już nie żyje i był znany w częstochowskim światku akademickim).
Częstochowa ze "Stancji" to to miasto, po którym włóczyłam się na wagarach, gdzie przeżywałam swoje pierwsze miłości i zachwyty, skąd chciałam się wyrwać, ale nie starczyło mi odwagi na dekadę.

Mocną, jeśli nie najmocniejszą stroną tej powieści jest jej język- przepiękny poetycki styl; zdania zaczynające, kończące rozdziały- majstersztyk. Są jak akwarele mistrza malarstwa. Słowa zbudowane w ciągi zdań są jak uwertury, w których nic nie jest ponad ani nic nie jest dość; płyną jak chmury po niebie, ciągle zmienne, zatrzymujące w sobie bezmiar emocji poprzez wymierne przecież, werbalne konstrukcje. W to wszystko wpleciony humor, jak lekki, rześki wiatr. Wioletta Grzegorzewska czuje słowa jak mało kto. Widać to na każdej stronie- panta rhei, jak u Heraklita, tylko w wymiarze bezpośrednim.
Listy - gawędy dziadka są absolutnie doskonałe. Pisane gwarą (mieszanina gwary małopolskiej z przemożnym wpływem śląskiej- tak znana mi z rodzinnej wsi i okolic) słowa prostego, wiejskiego człowieka, wiodą nas przed ołtarz tego co najświętsze i najważniejsze- wspomnień.To perspektywa odwrócona, spojrzenie wstecz u kresu wszystkiego co mamy- jedynego życia.

Recenzent książki napisał, że mało tu opisu studiów, choć to czas najbardziej kształtujący człowieka dojrzałego. Może to prawda, ale tu najbardziej liczy się Wioletta i jej widzenie świata, jej przemyślenia, dywagacje, wybory, przypadki, próby. Jej zmagania z brakiem pieniędzy, ludzie których spotyka i to, jak widzi otaczający ją świat i relacje międzyludzkie. Wszystko tu ma sens i wszystko jest potrzebne i ważne.
Całość zbudowana z 3 opowiadań splecionych w jedną całość- drogę dziewczyny do pełnej, świadomej, zachłannej życia i świata kobiecości, której nie wystarczy w bruk odziany zaścianek. I dlatego właśnie zakończenie ma dokładnie taką wymowę. Krzyk, sięgający pierwotnych pokładów woli życia, krzyk wojownika, który rusza na wojnę lub polowanie, by pomimo lęku zrzucić z siebie skórę, przeobrazić się, zostawić bolesne przeżycia. Zwyciężyć, na każdym poziomie swojego człowieczeństwa!

Dajcie się przenieść do tej krainy, nawet jeśli nie będziecie- tak jak ja- mogli jej sobie wyobrazić w sposób dosłowny. To bardzo ożywcza i smakowita powieść, dzieło kompletne. Wszystko ma tu przemyślane znaczenie i prowadzi nas znaną z największej literatury drogą przemiany, wykuwania się per aspera ad astra. Jak u najbardziej cenionych pisarzy.
Mam nadzieję na kontynuację twórczości Pani Grzegorzewskiej.

wtorek, 13 czerwca 2017

kiedy umierają marzenia?

kiedy umierają marzenia?

gdy wysychają łzy
i słów już zabrakło
 wszystkie zdania znasz już na pewno

jak kamień ciało
nawet ból tylko w ciszy, w środku nocy

stroskaną kładziesz głowę
w studni myśli
głuche echo wspięte wysoko

serce pamięta swój wcześniejszy rozmiar
skurczone od strat
dzielnie odmierza
każdy kolejny świt 

nisko przy ziemi 
tylko błyski od motylich skrzydeł
pod pułapem nieba mknących

na ślubnym zdjęciu tyle nadziei w ogniu spojrzeń
co zostało
krok za krokiem
ścieżką wspak

piątek, 9 czerwca 2017

*****

ciepłem policzka rozgrzana poduszka
cichy, szary czas przed snem
lot w nieznane

chwilo trwaj
jestem, kim chcę
w nieśmiertelności zachwycie
rozpięty na tarczy czasu spokój
niknie
w ciemności nocy

****

pisać mogę, słuchać, śnić
nic więcej
każdego ranka mogę wstać
iść przed siebie po rozgrzanym bruku

nie dogonię swych snów
tylko się śmieją biegnąc
po łące tysiąca barw 
nierealnej, za mgłą

zbieram spokojnie kamyki dni
nie spuszczam serca z łańcucha
trwam
cierpliwy Syzyf 
matka
człowiek
na pogubionych ścieżkach

***

piołunem pachnie chwila prawdy
gdy wiesz już na pewno  
że los sobie zakpił
z wezbranego tęsknotą serca 

nawet jak Ikar nie wzlecisz
dreptać będziesz
noga za nogą skamieniałe

bezpowrotnie miniesz się z przeznaczeniem
odleciało łagodnie jak motyl
poza zasięg zmęczonej dłoni

tylko drga ciepłe powietrze

sobota, 25 lutego 2017

Renata Dziurdzikowska- Możesz odejść bo cię kocham. O śmierci, pożegnaniach i nowym życiu



Tyle mam w głowie słów, tyle emocji, bo książka jest piękna i przejmująco smutna, a jednak niesie nadzieję. Czy będę umiała je wyrazić?

W pamięci zostaje nie tylko motyw dmuchawca ulatującego z wiatrem, ale i mądrość jaka wynika z esejów, wywiadów z ludźmi doświadczającymi straty najbliższych, fragmentów książek, w których mówi się o śmierci. 16 rozdziałów, w których autorka w różnych źródłach szuka sensu ludzkiego istnienia, rozprawia o żałobie, o odchodzeniu członków rodziny, nagłym, bądź poprzedzonym chorobą. Czytamy o samobójstwie i poczuciu winy, jaka po nim towarzyszy bliskim, o chorobie dzieci, o wczesnej stracie rodziców. A przede wszystkim o próbie zrozumienia- czym jest śmierć i jak się do niej przygotować.

Moja ukochana poetka, Halina Poświatowska, pisała tak:


kto potrafi
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść anegdotę o istnieniu
zgarniam brunatne plastry książek
nasłuchuję brzęczenia słów
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść
nikt nie potrafi

i tylko czasem
naprzeciw słońca
w zmrużonych oczach błysk
chwila roztrącona na tęczę
twarzą w twarz
naprzeciw słońca
w oślepłych oczach
treść niknąca...
na krańcach
miłość śmierć


Całkiem nieświadomie (a może podświadomie?) zafascynowałam się tym wierszem , a potem całą Jej twórczością, bo dla mnie jest on Jej wyznaniem wiary.
Podobne podejście znalazłam w książce R. Arendt- Dziurdzikowskiej, z tym, że tutaj śmierć nie zatrzymuje miłości, ona jako jedyna przekracza jej bramy.
Posłuchajcie mądrzejszych ode mnie (cytaty pochodzą z recenzowanej książki):

„Pod strachem przed śmiercią kryje się niespełnienie. (…) Skupienie się na tym głębokim braku satysfakcji jest często punktem wyjścia do przezwyciężenia lęku przed śmiercią. Pragniemy zostawić po sobie coś, co przetrwa dłużej niż my. To momenty miłości, współczucia. Gdy robimy sobie porządne próby generalne, nierzadko dochodzimy do wniosku, że umierając nie możemy wziąć ze sobą nic z tego, co otrzymaliśmy. Możemy zabrać tylko to, co daliśmy sami.”

„Patrzenie w śmierć zwraca ku życiu. Nie tylko nie pozbawia energii, ale i rozwiewa smutek, pomaga tworzyć życie pełne harmonii i spokoju, zaangażowania, więzi z ludźmi, znaczenia i samorealizacji, wyzwala miłość do życia, jakiej wcześniej nie znaliśmy.”

„Pozwólmy sobie i innym w żałobie leżeć i po prostu być. Wbrew pozorom jesteśmy wtedy bardzo zajęci wewnętrznie. To etap smutku zwany błędnie depresją. Smutek chce się „wysmucić”, jest dobry: kontaktuje nas z rzeczywistością. Dopiero niewyrażony może się przyczynić do powstania depresji. Smutek jest jednym z najbardziej niechcianych i niedocenianych uczuć. Jest jak pochmurne niebo, ma piękne rozproszone światło, które kieruje nas do wewnątrz.”

„Nie można dać czegoś, czego się samemu nie dostało.”

„Relacje ludzi, którzy nagle stracili bliskich są źródłem bezcennej wiedzy o nas samych. Są wyzwaniem- każą ryzykować miłość w każdej chwili życia. Nie czekać, ponieważ nie ma chwili do stracenia, gdy każda może być ostania. Z perspektywy śmierci okazuje się, że niewiele poza naszymi relacjami z ludźmi wytrzymuje próbę czasu. To, co wydaje się banalne i nadużywane, że najważniejsza jest miłość, dociera do serca rozdzieranego rozpacza po stracie.”
„Nieustannie powraca pytanie, co jest istotne, czemu warto poświęcić te cenne sekundy, minuty, godziny, tygodnie, miesiące, lata, które mamy przed sobą. – Miłość i twórczość- mówi bez wahania Anna (Janko, jedna z rozmówczyń autorki). Bo otwierają duszę na metafizykę. Kluczem jest miłość, bo z nią przychodzi olśnienie, zrozumienie, po co żyjemy, o co chodzi.”

„Nie musimy umierać pokonani przez śmierć, rozczarowani oraz przytłoczeni wyrzutami sumienia i poczuciem klęski. Możemy odejść w pokoju, przepełnieni wdzięcznością. Umierający mówili mu: Niech pan nie traci ani sekundy, niech pan mówi ludziom, że ich kocha. (…)Dlaczego wcześniej nie wiedziałem, że jedyne, co naprawdę się liczy, to głębokie porozumienie serc, dzielenie się miłością i przebaczeniem? Co sprawia, że nie wiemy tego wszystkiego wcześniej? Jesteśmy przerażeni- pisze Stephen Levine (autor „Kto umiera?...”, „Gdybyś miał przed sobą rok życia”). Jesteśmy zamknięci, opanowani przez tak wiele niepożądanych stanów umysłu, że aż kulimy się pod ich naporem. Przychodzi lęk- zamykamy się. Przychodzi zwątpienie- zamykamy się. Przychodzi gniew- zamykamy się. Przychodzi śmierć- zamykamy się. Otworzyć się i przeżyć wszystko, co jest do przeżycia. Chociaż spróbujmy.”

„Wyrażenie gniewu, wypłakanie się i wyżalenie prowadzi do cichej medytacji, do pogodzenia się z tym, co się stało. Pomału, krok po kroku, ponownie zanurzamy się we własne życie, planując przyszłość i ciesząc się z nadchodzących dni. Jest cos, co w nas nie umiera nigdy- twierdza mędrcy od początku świata. To miłość. Wszystkiemu, co nią nie jest, pozwólmy umrzeć.”

Autorka pisze w prologu: „Od lat piszę o śmierci. To najbardziej ożywczy temat, jaki można sobie wyobrazić.” I taka jest ta książka. Niemało w niej bólu, dotknięcia niewyobrażalnych ludzkich strat, ale nadzieja jest najsilniejsza. Czytanie jej to taka maleńka próba generalna oswojenia lęku przed śmiercią, jaki mamy wpisany pod skórę chyba genetycznie. Myślę, że warto ją przejść, dla własnego dobra, póki to nie przyjdzie do nas samo.

piątek, 10 lutego 2017

"Jak wysoko sięga miłość? Życie po Broad Peak. Rozmowa z Ewą Berbeką"- Beata Sabała Zielińska




Skończyłam czytać o godzinie 01:30, z nadmiaru emocji przepłakując już kilkadziesiąt ostatnich stron.
Już wtedy chciałam siadać do komputera i pisać opinię, na gorąco, z mocno bijącym sercem, ale rozsądek wygrał nad uczuciem- jakże jutro wstać? I tak strasznie dziś boli mnie głowa...
Śniły mi się wędrówki po górach i pakistańskie tańce ludowe na tle pasma Karakorum i wyłaniających się za niego szczytów ośmiotysięczników. Szaleństwo!
W ogóle książka towarzyszyła mi ciągle, cały czas była w moich myślach od ostatnich kilku dni, kiedy zaczęłam zapoznawać się z tą historią.

Jest tutaj wszystko; wielka miłość, której aż chce się zazdrościć, przekraczająca granice śmierci, poświęcenie i ogromna wyrozumiałość dla pasji, która definiuje człowieka, są mechanizmy obronne, które pozwalają trwać i nie zwariować, jest humor i ciekawość, są problemy, codzienność, proza życia.
Ewa i Maciej zapraszają nas do swojego zakopiańskiego domu i nad aromatyczną herbatką oglądamy ich życie, nie czując się wcale nieproszonymi gośćmi.
Od Ewy mogę się jako kobieta bardzo wiele nauczyć, jej spokój wybitnie mi imponuje.
Maciej, mężczyzna idealny w swojej ludzkiej zwyczajności- dobry ojciec, opiekuńczy przewodnik, wierny, odpowiedzialny przyjaciel.
Oboje o artystycznej duszy, tak podobni i tak różni.
I góry, o których Ewa opowiada, a Beata Sabała- Zielińska pisze tak plastycznie, że aż chciałoby się tam dotrzeć i zobaczyć je na własne oczy.

Pięknie jest wyjaśniona ta pasja i uzależnienie, i w słowach Macieja, i Ewy:
"Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Dlaczego więc ryzykuję stratę wszystkiego? Każdy chce zajrzeć na drugą stronę lustra. Zajrzeć i wrócić. Nikt nie myśli, żeby zostać. Bardzo chce się uniknąć ryzyka. Ale nie iść nie można. (...) Po co tam idziemy? Mnie odpowiada najbardziej trywialne: "bo góry są". Bywa tak, że nie potrafię wysiedzieć w domu, nosi mnie. Jest jakiś głód, chęć sprawdzenia, przeżycia. Na wysokości człowiek czuje się jakoś inaczej, nawet fizycznie. To dziwny stan. Wracając z Himalajów, czuję się odmieniony. Mam znów siłę, by coś robić. Życie składa się ze zbyt wielu szczegółów, kłopotów, zmagań z banałem. Trzeba odetchnąć, żeby przeszkody wydały się nieistotne, choć na chwilę. Trzeba czasem spojrzeć z góry na to, co zdarza się w dolinach naszej codzienności. Człowiek traci do tego dystans. Góry go przywracają".

"Wychodząc w góry, człowiek wkracza w inny świat. Znacznie spokojniejszy, z uśmiechniętymi, niezwykle serdecznymi ludźmi. I właśnie wędrując wśród nich, zmagając się ze sobą, z własnymi słabościami, wszystko nagle zrozumiałam. Pojęłam co tak bardzo przyciąga tam ludzi i co sprawia, że ciągle chcą tam wracać. Lepsza strona ludzkiej duszy! W Himalajach obcujemy z najlepszą stroną ludzkiej duszy! To jest ta tajemnica. Tam jest harmonia i dystans do świata. Oaza spokoju. To miejsce, w którym mamy szansę odnaleźć siebie, a poszukiwanie siebie, to najbardziej ekscytująca wyprawa. Ekspedycja, którą nie można się znudzić. Dlatego chce się tam wracać i wracać, za każdym razem bowiem odkrywa się w sobie coś nowego. I to jest niezwykle."

"Gdybym teraz, w tej minucie mogła tam ruszyć, nie wahałabym się ani chwili. Powiem więcej, nikt nie powinien się wahać. Każdy powinien tam jechać, w przeciwnym razie będzie uboższym człowiekiem. Straci coś nieuchwytnego, ale bardzo wyrazistego zarazem. Coś, co wydaje się istotą życia. W tym marszu pod górę, mijaniu na szlaku karawan i ludzi jest coś symbolicznego. W tej znojnej wędrówce noga za nogą, w tym skupianiu się gdzie postawić stopę, oglądaniu się za siebie, by sprawdzić, jak daleko zaszliśmy, przy jednoczesnym patrzeniu przed siebie, na cel, który chcemy osiągnąć- w tym jest cała prawda o życiu".

Jak wspominałam epilog książki jest niezmiernie wzruszający.
Ewa Berbeka wraz z synami, prowadzona przez pakistańskiego przewodnika Kamira, który jak sam mówi wszystkiego o górach nauczył się od Berbeki i uważał go za swojego przyjaciela, rusza pod Broad Peak, by pożegnać się z mężem. Jej przemyślenia, świat który obserwuje, poruszają do głębi. Jej spokój, jej oddanie, ten wewnętrzny nakaz i imperatyw dojścia do celu imponują mi niezmiernie.
Tak samo, jak jej postawa wobec tragedii, zachowanie podczas spotkania z Bieleckim, Małkiem i Wielickim już po ich powrocie z Himalajów, gdy Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zostali na górze i nigdy już z niej nie zeszli. Brak oskarżeń, opanowanie, klasa. Niesamowita kobieta!
Byli siebie godni, bo on, Maciej też nie zostawił chłopca, którego znał bardzo krótko i co do którego wiedział, że potrzebuje opieki. Gdy Tomasz podczas schodzenia ze szczytu stracił siły, zostawił go dopiero, gdy uznał, że ten nie ma szans, by zejść i przeżyć. Potwierdzają to choćby opowieści kucharza z bazy pod Broad Peak. Nie tak jak Małek i Bielecki, gnający do bazy, by ratować własne życie- odpowiedzialny Berbeka nie potrafił zostawić człowieka w potrzebie. Jak prawdziwy ratownik czuwał nad nim aż do śmierci.
Góra upomniała się jednak o niego, czekała 25 lat, by wziąć go w swoje objęcia, by dopełniło się przeznaczenie. 25 lat darowanych mu lat Maciej Berbeka spożytkował na piękne życie.
Zginął, tak jak Kukuczka, na górze, z którą miał zadawnione porachunki. Może to właśnie było to, co kazało mu tam wrócić.

Książka, pomimo wielkiej tragedii, jaką dla rodziny Berbeków była śmierć ojca, kończy się pozytywnym akcentem. Nie wszystek umarł- takie motto zdaje się wypływać spomiędzy jej kart. Zwyciężył moralnie, pokazał swoje człowieczeństwo. Zostawił mądrą żonę, która z ogromnym trudem żyje dalej, czekając z nadzieją na ponowne spotkanie i synów, którzy prawdopodobnie będą kontynuowali jego dzieło.

Dla takich mądrych książek jak ta warto żyć i warto iść swoją, niełatwą drogą, często pod prąd. Z wielkim wzruszeniem polecam ją wszystkim.